Historie

Mercedes S124 200TE


Witajcie,

mam przyjemność zaprezentować Wam nieco zapyziały wynalazek, jaki drogą kupna za grosze nabyłem, szukając niedrogiego, niezawodnego i sensownego auta do codziennej jazdy.
Wybór mógł paść tylko na jedną markę, z przyczyn oczywistych, z przyczyn praktycznych i daleko idących planów nadwozie też mogło być każde, byle byłoby w kombi .. (takie nawiązanie do H.Forda)

Przeglądając znany nam wszystkim portal aukcyjny natknąłem się na ogłoszenie z innym autem, zaś w tle, pod płotem, w błocie, kurzu i mchu stał on- szary, zapomniany już nieco, zdewastowany i nieprzyzwoicie zapuszczony 'baleronwkombi'.

Zadzwoniłem do chłopa, chwilę pogadaliśmy, kilka bajek, różnych opowieści dziwnych treści, że super, że jeździ, ze wróci na kołach, że chodzi super, jeździ jeszcze lepiej, a wygląda jak milion dolarów.
Ja wiem swoje- pomyslałem- i wiedząc, że mercedes im starszy tym lepszy, auto zarezerwowałem, i wybrałem się autobusem w podróż po auto- z kompletem kluczy i cb radiem w plecaku.

Na miejscu właściciel powitał mnie pytaniem "aaaale gdzie laweta?" co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że po rodzynka nie przyjechałem :)

Poszliśmy po błocie do auta, które oczywiście nie zagadało- zdechnięty akumulator i problemy z podniesieniem maski byłby tylko niewinnym preludium..
Ponieważ koniec końców chłop zlitował się i przyniósł dobrą baterię, a ja w zapasach plecakowych miałem plaka i uruchomiłem z bólem silnik, mogłem zająć się wykopywaniem auta z błota, w którym zakopane było tak, że leżało na progami na ziemi :)

W zasadzie tylko dlatego, że właśnie gdy kończyłem odkopywać mercedesa uciekł mi ostatni autobus który dawał cień szansy na powrót do odległej Warszawy, skąd miałbym cień szansy na powrót w jeszcze odleglejsze rodzinne strony zdecydowałem się na kupno 'baleronawkombi'.

Mimo solennych zapewnień sprzedawcy auto nie chodziło ani na benzynie, ani na gazie, nie miało kierunkowskazów, i działy się z nim jeszcze inne przeróżne rzeczy...
Stwierdziłem, że trudno, raz się żyje, a samochód jest fajny, robi się ciemno i zimno, a coś trzeba będzie wspominać z uśmiechem a przede wszystkim mam do domu 600kilometrów...

Targować się nawet nie musiałem, bo chłopu zrobiło się mi żal, najpierw sam opuścił cenę, potem dał mi sprawny akumulator z innego auta, a gdy pojechaliśmy do bankomatu i wypłaciłem mu należną sumę- popatrzył na mnie, i oddał mi jej część mówiąc, że to "na dobry początek".

Nie wzbraniałem się, uścisnęliśmy sobie dłoń, obaj w poczuciu świetnie ubitego interesu i chłop pojechał wydawać pieniądze, a ja pojechałem na myjnię zmyć z auta mech, błoto i zielone zacieki.

Następnie zatankowałem auto nieśmiało obydwoma paliwami i po zdjęciu filtra powietrza zacząłem majstrować przy klapie spiętrzającej, która od wybuchu gazu była delikatnie mówiąc nieruchoma. Również przy parowniku wszystko było pochrzanione, masa urwana (podłączyłem pod pompkę spryskiwacza) a pokrętło dozownika niedorzecznie ustawione.

Koniec końców auto odpalało, na benzynie jechało 'tak se', na gazie "tak se z minusem", a pikanterii dodawał fakt, że obroty biegu jałowego wynosiły około 4tys. (około, ponieważ baleron miał licznik dieslowski z wielkim zegarkiem bez obrotomierza, i podświetlania- super sprawa, by w nocy telefonem na autostradzie przyświecać sobie kontrolując funkcje życiowe).

Po uzupełnieniu oleju, wymienie spalonych żarówek i 'przegonieniu żula' wyzerowałem licznik i przeżegnawszy się - ruszyłem w powrotną drogę..
Jako że jechałem spod Bydgoszczy, kierowałem się na Toruń, Włocławek, Łódź, Kielce ku rodzinnemu grodowi Sendomiria.

Auto, trzymając swoje abitnie wyśrubowane obroty, w trasie okazało się zupełnie przyzwoite. We znaki dawała się jedynie wyrobiona poducha pod silnikiem a przy wyższych prędkościach padnięty termostat.

Ciesząc się swym wielkim, śmierdzącym stęchlizną kombi dotoczyłem się do Torunia, gdzie zrozpaczony potężnym korkiem na moście koło starego miasta i wizją gotowanego baleronu zdecydowałem się na malowniczy offroad po pasie zieleni i wydostałem się w kierunku Warszawy.

Tam nowe rozjazdy wypluły mnie na autostradę w kierunku Łodzi, gdzie pobrano ode mnie na bramce opłatę (nie wiem jakiej wysokości, pani w okienku coś mówiła, ale silnik tak wył, że się nie słyszeliśmy) i wyleciałem na autostradę. Całą drogę do Łodzi modliłem się, by auto nie zdechło właśnie teraz i... modły zostały wysłuchane :) W Łodzi się dotankowałem, posiliłem, i jak po sznurku łyknąłem ostatnie 250km do domu.

Baleron trafił na warsztat, gdzie w kilkanaście godzin, z pomocą bardzo kompetentnego mechanika (entuzjasty tych samochodów) wrócił do pełni mechanicznej sprawności. Większość defektów i kulawości okazała się być wynikiem technicznej ignorancji i usunięta została od ręki. Okazało się, że w gruncie rzeczy za czapkę śliwek kupiłem całkiem fajnego balerona, w którego zwątpiono nie mogąc poradzić sobie z mechanicznym wtryskiem, centralnym zamkiem i wreszcie źle założonymi klockami hamulcowymi.

Moją gwiazdą zrobiłem już 10tys km, nie tylko kręcąc się na miejscu, ale robiąc dłuższe trasy. Auto jest niesamowicie przyjemne; komfortowe, nobliwe, kulturalne i funkcjonalne. Po prostu da się lubić, i mimo, że dmuchawa nawiewu wciąż wydaje dźwięki jak zarzynane prosię, centralny zamek grymasi i robi w bambuko a parownik błaga, by go wymienić- auto jest zupełnie w porządku, jedzie pewnie i nie zawodzi.

Niebawem baleron zostanie gruntownie odświeżony, w zakresie prac które wykraczają poza moje skromne umiejętności. Staram się kompletować to, co ubywało z wyposażenia przez lata, poprawić niedomagania, zachować resztę w możliwie najlepszym stanie.

Chcę mieć w miarę ogarnięte auto na lata, które będzie mi służyć, na którym będę polegać i takie, bym za X lat mógł śmiało powiedzieć- miałem mercedesa 124- dużo z nim przeszedłem a jeszcze wiecej przejechałem,
i chociaż kupiłem go za grosze- był niezawodny, fantastyczny i ....no po prostu takich już nie produkują.

*  *  *

2014

Baleron w te wakacje przejechał sporo kilometrów, jednak wyjazdy do 500km uznawać należy za kręcenie się koło domu.
Jeden wyjazd był ciut dłuższy, postanowiłem odwiedzić i poznać choć trochę Alpy głównie austriackie i włoskie, także zahaczyć o Dolomity..
Oczywiście po górach łaziłem, samochód był mi potrzebny jako mobilny dom, środek transportu czyli po prostu niezawodna baza noclegowo- wypadowa :)
Wszystko jak po sznurku, wóz wzorowy, wygodny, całkiem ekonomiczny, w powodzi plastiku który jeździ po Zachodzie- także nietuzinkowy.
Wszystkie większe przełęcze, St. Leonard, St. Jacob, Passo di Stelvio - zaliczone. ...a Stelvio, z racji pogody- dwakroć.



Ambitne plany wakacyjne z udziałem Balerona znów puchną i z tygodnia na tydzień nabierają coraz realniejszych kształtów.
Podobnie jak z Alpami- nie chcę zapeszać i 'pochwalę się" jak już cało wrócę do domu.

Objechanie najwyższych gór w Europie było logistycznym wyzwaniem dla mnie po pierwsze ze względu na przygotowanie sensownej i atrakcyjnej trasy i jako takiego scenariusza- po wtóre - ze względu na przygotowanie auta... i siebie.
Chętnie posłużę wszystkimi zmyślnymi trickami mogącymi ułatwić/uprzyjemnić/uczynić możliwą bliźniaczą podróż po Europie własnym starym Mercedesem. Z resztą! - przed wyjazdem przekopałem się przez wszystkie FriendsInBenz'y oraz Afromedes'y ..
Tu wszystkie detale ogarniałem jednak samodzielnie, więc wydawało się to bardziej skomplikowane. Tak czy inaczej to czysta przyjemność.
Zasadniczo sprawdziłem dogłębnie stan auta; w szczególności napęd i hamulce, pozmieniałem wszelakie płyny, w tym hamulcowy, zmieniłem jeden łącznik elastyczny na wale bo nie byłbym go pewien w tak trudnych warunkach. Baleron dostał osobny włącznik wentylatora pozwalający z wyprzedzeniem reagować na skoki temperatury podczas długich i cholernie stromych podjazdów.. Ten patent wielokroć ratował mi też hamulce na wielokilometrowych zjazdach, wiatrak stawia taki dodatkowy opór, że na jedynce załadowany Baleron jechał z góry 30km/h hucząc złowrogo, nie rozpędzał się i pozwalał w ogóle nie korzystać z hamulców. To ważne, po drodze widziałem wiele aut z przypalonymi hamulcami, a smród spalonych klocków cały czas mieszał się z krystalicznym alpejskim powietrzem; taki zapach Alp; zwłaszcza na Grossglocknerze gdzie ruch jest potężny a kierowcy cokolwiek przypadkowi.
Góry to loteria jeśli mówić o pogodzie, więc lepiej się nie napalać na widoki...i być pozytywnie zaskoczonym.
Byliśmy na Stelvio dwa razy. Na dole była piękna pogoda, idealna widoczność, słowem- wspaniałe lato. Wyjechaliśmy ponad linię lasu, temperatura spadała, a na 2tys m jak nożem cięta- mgła + wiatr.
Momentami odsłaniały się nad nami tylko fenomenalne urywki agrafek drogi. W dół to samo, albo sekunda widoku na przepaść i spaghetti, albo totalnie nic. Na górze stanęliśmy na parkingu podziwiać widoki i coś zjeść, ze dwie godziny czekaliśmy aż przełęcz pokaże nam się w całej okazałości, wiatr gonił chmury a byliśmy w stanie zobaczyć tylko urywki, kawałki alpejskiego puzzla. Widok i tak zapierał dech w piersiach, bo albo były to okazałe szczyty, albo lodowiec lub serpentyny po horyzont w dół idące.
Tak czy inaczej mogliśmy sobie bardziej wyobrazić gdzie jesteśmy niż w pełni tego zaznać.
Potem spadł śnieg z deszczem i pogoda całkowicie siadła. Przetoczyliśmy się do Merano, gdzie spędziliśmy noc. ( Upał+ piękne klimatowe miasto nocą, super !)
Następnego dnia Stelvio objawiło nam się w pełnej krasie, widok był absolutnie doskonały i wart piłowania Mercedesa na 2500mnpm+

Jeśli w dniu Waszego pobytu pogody nie będzie, a czas Was nie będzie gonić- wróćcie tam, bo naprawdę warto. Widoki miażdżące i bardzo różnorodne.
Błogosławię też to, że zrobiłem absolutny porządek z ręcznym-nożnym, spokój ducha podczas nocowania ponad linią chmur, tuż nad przepaścią- bezcenny!
Kolejną duperelą, w praktyce niezwykle przydatną w takiej podróży jest centralny zamek na pilota- niezliczoną ilość razy otwieraliśmy i zamykaliśmy auto; co i rusz przystanek na zdjęcia, ponapawanie się fantastycznymi widokami.. A jednak w aucie sporo sprzętu foto, komputer, dokumenty, pieniądze.. no cóż- trzeba było pamiętać. Mała rzecz, ale szalenie przydatna i ułatwiająca życie zwłaszcza, że zarówno jak, jak i moja Dziewczyna- mieliśmy każde po pilocie. Po prostu problem zamykania auta nie istniał.
Najważniejszym elementem udanego wyjazdu z nocowaniem w aucie są przyciemniane szyby!- można nie lubić tej gangstersko-dresiarskiej estetyki (ja jej nie znoszę) ale w praktyce to właśnie szyby umożliwiają w praktyce taką wycieczkę. Dyskrecja, intymność i wygoda jest wtedy, gdy nas nie widać. Często spaliśmy w centrach miast, wracając ze zwiedzania urokliwych zakątków sporo po północy. Gdy mielismy siłę i plan, by wydostać się z miasta- wyjeżdżaliśmy. Gdy byliśmy już wykąpali, najedzeni lub po lokalnym piwie- po prostu szliśmy spać tam, gdzie stało auto. Dyskretnie. Nikt nawet nie domyślał się, że w zaparkowanym między innymi autami Baleronie ktoś śpi. Kwintesencja mobilności, wolności i niezależności. Bez czarnych szyb cały pierdolnik jaki się ma w aucie- łóżko, żarcie, sprzęt, ciuchy...wszystko jest jak na widelcu. Nie wyobrażam sobie w centrum miasta, gdy za oknem łażą ludzie, spać sobie spokojnie ( i się wyspać) gdy widzą Cię, a Ty ich. Z czarnymi szybami zamykasz się w sypialni i śpisz jak suseł.
A właśnie- materac dmuchany firmy intex, dokładnie 140x200cm pasuje jak ulał, choć w tym roku spróbujemy z najzwyklejszą gąbką o tych samych wymiarach. Dmuchany materac jest trochę za wysoki, zostaje ciut mało miejsca nad głową- ale da się wytrzymać.
Błędem było nie zostawienie siedzisk tylnej kanapy i zagłówków w domu...Zajęły ponad 1/3 boxa dachowego i były totalnie zbędne! Wziąłem mimo to wszystko to, co wymagane jest przepisami oraz wszystkie niezbędne klucze, baniak z benzyną, koło zapasowe stalowe+komplet innych śrub i najlepsze możliwe europejskie assistance.
Generalnie podczas podróży nie nasłuchiwałem samochodu, już na Słowacji przestałem się martwić "a co będzie jeśli"... w końcu jechałem Mercedesem, którego sumiennie przejrzałem.
Jedyny problem techniczny jaki miałem to nawet nie tyle spalony co przetarty bezpiecznik... przetarł się ten, który odpowiada za klakson i kierunkowskazy..Naprawiłem go kawałkiem drutu z chlebka, wróciłem tak do Polski, zapomniałem o tym bo działało.. przestało dopiero na potwornie dziurawej drodze w Bieszczadach, w Skorodnem (swoją drogą coś niesamowitego, że takie drogi jeszcze istnieją!).


Mógłbym tak pisać i pisać.. bo przygoda fantastyczna, półdarmo. Widoki nieziemskie, aż chce się śmiać i płakać jednocześnie, rzeczy nie do opisania. Przeprawa przez Stelvio to chyba jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu, choć śmiało mogę powiedzieć, że kilka pięknych już przeżyłem. Cieszę się, że Baleron mi to umożliwił, że towarzyszył mi dzielnie i wiernie.



Z rzeczy prozaicznych:
lecą kolejne tysiące kilometrów, klęknęło nivo i do pełni szczęścia brakuje mi jednej sprawnej gruszki.
Oprócz tego zrobiłem dziś porządek z układem wydechowym...ale taki porządek z prawdziwego zdarzenia!- coś niebywałego! wreszcie w aucie jest absolutnie cicho!
Uwielbiam ten samochód :star:

*  *  *

2015

5700km w trzy tygodnie. Polska, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja. Duża część trasy drogami małymi, wąskimi, krętymi.. Nawrotki, ślepe uliczki, porty, promenady, bulwary. Mało krajówek, ekspresówek, autostrad.
Po prostu my i Mercedes. I soczyste, pełnowymiarowe wakacje w prawdziwej Grecji, i po drodze do Grecji.
Z przygodami, chociaż bez mechanicznych grymasów. Nasz mini kamper sprawdził się w 100%. Doprowadził nas wszędzie, gdzie chcieliśmy, dał schronienie i pewność, że wyjedziemy z każdych okoliczności. Wracaliśmy do niego jak do domu, do teleportu, z czasami bliskowschodnich okoliczności. Wytrzymały, komfortowy, niezawodny i ujmująco prosty. Nasz podróżujący 124 kombi zakończył z tarczą kolejną większą wyprawę; uwieczniony na zdjęciach przez dziesiątki japońskich turystów, oblepiony muchami, zakurzony, zabłocony i skrupulatnie czyszczony przeze mnie- wrócił skąd wyruszył. Mission accomplished

Spaliśmy w przeróżnych miejscach, w Grecji puściliśmy nieco wodze fantazji i nie dzieliliśmy miejscówek na bezpieczne i niebezpieczne a na bardziej i mniej atrakcyjne. W Serbii i okolicach Kosowa oraz Albanii mieliśmy się na baczności i na noc staraliśmy się wrócić 'do ludzi' i nie podróżować nocą. W Macedonii czuliśmy się bardzo dobrze i bezpiecznie.
Spanie blisko cywilizacji miało też ten plus, że gdzieś można było trafić na prysznic. Gdy cywilizacja była daleko- byliśmy przygotowani, a bardzo ciepłe noce sprzyjały. W Grecji byliśmy w tym względzie zdani wyłącznie na siebie. Kraniki z wodą blisko plaż, z nagrzaną asfaltem do nieprzyzwoitości wodą w rurkach były nam wystarczające.
Faltdachu nie zamykalismy prawie w ogóle :) To były wspaniałe trzy tygodnie, z mnóstwem miejsc, które odwiedziliśmy w swoim tempie, z dala od turystów, autokarów, komercyjnego popłochu.
Próbowaliśmy kawy po grecku, jedliśmy darmowego, wygrzanego słońcem arbuza prosto z pola, pływaliśmy w krystalicznej wodzie zatoki piratów na krańcu Peloponezu... I zobaczylismy wszystkie ważniejsze miasta starożytnej Grecji; Korynt, Olimpię, Ateny, Mistrę, Mykeny... Dotarliśmy do grobu Agamemnona i w kilka innych zjawiskowych miejsc. Tak to sobie wyobrażałem.
Zobaczylismy też unijny kraj w stanie całkowitego rozpadu, leżący na łopatkach pod ciężarem euro i marzący o powrocie do drachmy... Kraj syfiasty, pełen marnotrawstwa, niedorzeczności, imigrantów i z truskawkami przy drodze po 10 euro za kilogram...
Wycieczka all inclusive nic takiego by nie pokazała.



W patentach i przygotowaniu auta osiągnęliśmy z Moją Współpasażerką jeśli nie mistrzostwo, to na pewno obiektywnie bardzo dużo :) Co do prowadzenia osobnego wątku- i tak sprowadziłby się do tego samego. Myslę, że nie było by klarowniej, przejrzyściej i soczyściej ;) Tu, w wątku o moim aucie jest to o tyle logiczniejsze, ze pokazuję też przygotowania samochodu do wyprawy, pokazuję samochód, co na forum poświęconych autom z gwiazdą jest dodatkowym aututem. W moim wątku widać po prostu zarówno dokąd, jak i CZYM dotarliśmy.

Oczywiście pełną relację jestem w stanie zamieścić, okrasić ją zdjęciami całkiem pozamotoryzacyjnymi. Siłą rzeczy auto przewija się na zdjęciach często, bo było mobilnym domem; blisko niego gotowalismy, odpoczywaliśmy, tu mieściło się centrum logistyczne; mapy, gpsy, przewodniki, notatki, dziennik pokładowy. Sypialnia, kuchnia, spiżarnia... Jakoś się to udało wszystko sprytnie pomieścić.

Fajnie, bo wiele osób wyraźnie zwalniało kroku bądź w ogóle wracało się, by obejrzeć auto, nie dość, że jako model, to jako samochód w podróży. Wiele razy na autostradzie auto jadące z dużo wyższą prędkością lewym pasem zwalniało, gość robił kilka zdjęć, pokazywał 'okejkę' i znikał na horyzoncie.. Takie miłe akcenty.

Dobrym patentem był camperowy daszek, deszczowo-słoneczny, który widać na którymś ze zdjęć. Mobilny cień w obliczu bezkresnego skwaru był bezcenny! Odporny na wiatr, bez ingerencji w nadwozie i podłoże przy aucie..pozwalał nagrzać CWU i wypocząc od skrawu...





Kosza to głównie paliwo, winiety i/lub bramki, parkingi... Dużą częścią naszych kosztów były muzea i 'archeological site'; no, te, wykopaliska. MIejsc dużo, zazwyczaj 6-12 euro/ os, przy nastu obiektach uzbierało się trochę. Z droższych rzeczy zapłaciliśmy łapówkomandat w Belgradzie i wzięliśmy samochód promem na wyspę. Tu stówa, tam stówa, nie licząc jedzenia wydaliśmy z 1000eur. Jedzenia nabraliśmy z Polski, w ramach rozsądku i doświadczenia z innych wypraw, za +- 300zł, miejscowo dokupywaliśmy chleb, wędliny, ser i lokalne przysmaki, jak np. macedońską baklawę (świetna!)
Nie głodowaliśmy, a część prowiantu wróciła z nami do kraju. Jeśli zakładasz żywienie się w lokalach; licz te 15-20 euro za posiłek, a raczej wzwyż. My gotowaliśmy raz dziennie pełen gar pożywnego czegoś, mieliśmy przyprawy, pomidory i inne takie, śniadanie i kolacja kanapki , do tego na ożywienie przystanki na kawę ze słodyczami. I arbuzy :) Większe zakupy w Grecji to absolutna masakra cenowa, cyfry biedronkowe, ale w euro, więc demolka budżetu gwarantowana.W sumie na jedzenie usługowo/zakupowo za granicą wydaliśmy ze 400zł, a zjedlismy coś parę kazy w lokalu, do tego kawki mrożone i inne, skromnie ale bez dziadowania :) W takiej Serbii na przykład w lokalu przyzwoitym za obiad dla dwóch osób z masą mięcha grillowanego, frytkami, sałatką, pieczywem i piciem (oraz gratisową kawą) zapłaciliśmy 10 euro. Macedonia- ceny polskie.
Mam nadzieję, że taka odpowiedź w jakimś stopniu rozjaśnia jak to jest z cenami żywności za granicą/ jak to sobie z tym poradziliśmy.

W epizodzie greckim, dłuższym i ku mojemu zaskoczeniu o wiele trudniejszym najupierdliwszą usterką było schrzanienie się sterowania temperaturą nawiewu. Mimo, że powinno wiać zimne/niebieskie, wiało wrzątkiem i wypalło oczy bądź topiło buty i dywaniki. Nie muszę dodawać, jak tragiczną usterką jest to w południowych rejonach kraju śródziemnomorskiego.. Nawiew czasem dawał się ustawić na wianie chłodem, ale od nienajlepszej nawierzchni po jakimś czasie znów zionął piekłem. Wyłączałem go całkowicie i dało się żyć. Ale to ewidentnie był mankament.

Oderwał się kabelek masy w gnieździe zapalniczki, najpierw trochę nie kontaktował, potem się ukręcił i zostaliśmy bez prądu. Ponieważ ładowaliśmy telefony/gps oraz tablet, potrzebowaliśmy go bardzo. Naprawa, z rozkręceniem drewienka i dostaniem się do zapalniczki trwała może 20 minut. Miałem nowy kabelek i taśmę izolacyjną w zestawie 'jakby co', obyło się zatem bez niespodzianek.



Na macedońskich dziurach 'wreszcie' odpowietrzyło się nivo- nie wiem dokładnie czy można tak powiedzieć. Tak czy siak ale nagle zniknęło sporo oleju hydraulicznego, mimo, że nie było żadnego wycieku z samochodu, a dalszy, niski poziom utrzymywał się bez zmian. W końcu dopadłem gdzieś ATF i uzupełniłem, był duużo poniżej naklejki, dolałem na bagnetowy max i zapomniałem o temacie, do tej pory jest idealnie.

Spaliła się też jedna żarówka przeciwmgielna, tzw. zez.


warto zwrócić uwagę na stan łączników wału napędowego. Na pewno (!) trzeba obejrzeć sworznie, a jeśli mają jakikolwiek luz (do zweryfikowania tylko przy odciążonym kole) to rozwiązanie jest jedno- nowy lemforder. Nie są pieruńsko drogie, i na tym bym nie oszczędzał zwłaszcza, jeśli nie będziesz jeździł po gładziutkich drogach i gdzieś się zdarzą uskoki i inne preteksty do jego wyskoczenia. Na to uczulam.
Przed Alpami zalaliśmy hamulce płynem dot4, oraz zostało mi nakazane bardzo rozważnie korzystać z hamulców, a raczej hamować silnikiem i hamulcami dohamowywać. W Grecji alpejska wprawa i sposób na serpentyny były bardzo pomocne. Była to ostatnia rzecz, jaką bym obstawiał, że się przyda.



Z tym związany jest bezpośrednio wynalazek wymuszonego włączania wentylatora chłodnicy. Stawia on olbrzymi opór, który przydatny jest zwłaszcza przy długich zjazdach. Wychładza silnik i pozwala na 2./3. biegu przez wiele kilometrów nie używać hamulca w ogóle. Dobrze go zamontować gdzieś pod ręką i włączać go też wcześniej, niż wskazówka temperatury na podjeździe także podjedzie wysoko. Ten patent jesr BAARDZO przydatny i używany z głową daje ulgę i silnikowi, i hamulcom. Polecam.

Zdecydowanie polecam zajrzeć do alternatora i obejrzeć szczoty regulatora napięcia. Z przyczyn budżetowych kupiłem Magnetti Marelli, czyli najtańsze na co pozwolił mi mechanik. 50parę złotych, tych noname'owych powiedział, że zakładać nie będzie.Nakazano mi sprawdzićna miejscu z tydzień przed wyjazdem jak się będzie sprawować i przed samym wyjazdem wrócić na kontrolę ładowania. Te tańsze regulatory nie są godne bezgranicznego zaufania. Hella/Bosch to 200zł+ (Oczywiście stary regulator pojechał ze mną)

Jeśli Twoje auto bierze jakiekolwiek płyny- weź je ze sobą, za granicą jest drożej. Oleju mi nic nie ubyło, chłodniczego dolałem na całej trasie z 300-400ml; nie wiem, chyba wypocił :)

Klucze, podnośnik, koło zapasowe... no i wszystko, co jest wymagane przepisami krajów które odwiedzisz. Kamizelki, gaśnica, komplet żarówek i cała masa innych dupereli. Sporo przydatnych rzeczy jest na PZM Travel oraz stronach MSZ. Zwłaszcza pod kątem Czarnogóry warto wnikliwie przeczytać co piszą - to bodaj Czarnogóra nie pozwala na wwożenie żadnej żywności prócz mleka w proszku... oraz leków.. Przepisy mają kretyńskie, i zapewne prawo to jest martwe, ale trzeba liczyć się z ewentualną konfiskatą i innymi nieprzyjemnościami.

Wyrób sobie bezpłatną europejską kartę ubezpieczenia zdrowotnego ( dla zus i krus) a jeśli nie masz do niej prawa- porządne, np. miesięczne ubezpieczenie komercyjne. Takie full wypas z pokryciem kosztów leczenia do 100tys (?) eur to koszt 120zł/mc. Niby dużo, ale jeśli sobie wyobrazić...i odpukać.

Oczywiście dobre Assistance, Za każdym razem biorę, dla spokoju ducha, Wszstkie historie pt. naprawa auta na miejscu lub holowanie, hotel, dowóz paliwa, zbita szyba, etc. Holowanie 1000km za granicą, po Polsce bez limitu kilometrów.

Jeśli chcesz spać w aucie- koniecznie weź box na dach, bo zginiesz w pierdolniku jaki się wytworzy w aucie :)

Uważać na węże i inne pełzające świństwa, a w ciepłych wodach, także okołochorwackich- na jeżowce (!!)
Kruche kolce wbijają się i łamią z niesamowitą łatwością, i nie jednemu bosostopemu wczasowiczowi spieprzyły wakacje i wiele tygodni po nich. Tak więc obowiązkowo buty do wody z porządną gumową podeszwą (clima cool ma dziurki, nie polecam :P )

Po krajach 'niepewnych' nie polecam podróżowania po zmroku, naczytałem się o wyłudzaczach-policjantach i sam się niestety naciąłem. Byłem też świadkiem analogicznej sytuacji, po zmroku. Po prostu gdy zanika ruch i robi się ciemno- stań i Ty.

Utrzymuj auto w czystości, schludne i zadbane. Nie zostawiaj elektroniki na wierzchu. Płać za parkingi i bądź pewien do kiedy są opłacone parkomaty. Nie parkuj na dziko (mimo, że miejscowi parkują, wobec prawa możecie nie być równi)

Naciągnij ręczny-nożny.

Nie katuj auta, ustal Vmax 110-120.



Gorąco polecam dorobienie sterowania centralnym zamkiem z pilota oraz, opcjonalnie, odcięcia zapłonu. W Serbii, Macedonii, Albanii i innych krajach tego regionu nasze Mercedesy wciąż uchodzą za znakomite i chodliwe wozy. Co prawda mnóstwo jest 190, ale za moim nienajładniejszym przecież 124 oglądało się sporo osób. I to nie zawsze takich, jakie bym chciał, by się oglądały.

Nivo mi padło w drodze powrotnej z Alp- w zasadzie po prostu umarła druga grucha, choć spodziewałem się tego a wóz delikatnie zaczynał podskakiwać. Nowe gruchy rozwiazały problem. By się więcej nie powtórzył, podczas ich wymiany do auta trafiły sprężyny z sedana- są parę centymetrów wyższe i bardzo odciążają hydraulikę. Dlatego podczas tego wyjazdu byłem spokojny. Suma sumarum auto nie było niebosiężnie obciążone- siedziska kanapy tylnej zostały w domu (były zbędne i ciężkie), podobnie zagłówki tylne x3. Dodatkowo podmieniłem oparcia kanapy na takie bez tapicerek- wykombinowałem sobie inne, i usunąłem z nich gąbki. Spowodowało to powstanie b. dużego schowka pod łóżkiem na całą masę drobnicy podręcznej (kolejny dobry podróżny patent).

Łapówek jako takich nie trzeba dawać, jeśli nie ma się kontaktu z policjantami. Jeśli jedziesz przepisowo, w dużym ruchu za dnia, to myślę, że nie może się nic wydarzyć. Na wyłudzenia typu "jechał pan 90 na 50" dobrze mieć rejestrator. Policjant nie pozwoli sobie na chryję i sam nie będzie chciał kłopotów. Dobrze jest też znać taryfikator lokalny, by nie dać się, jak już co do czego, wpuścić w finansowe maliny.

Generalnie było bezpiecznie, bez większych schiz, ale też się o nie nie prosiliśmy. Jak napisałem gdzieś wcześniej, w 'niepewnych' rejonach staraliśmy się nie zostawać na noc, a jeśli już, to wracaliśmy w rejony cywilizowane, spaliśmy np. na stacji benzynowej całodobowej, na parkingu pod kamerą.

Raz w Serbii chciał nas koniecznie zatrzymać okular z jakimiś dresiarzami, mrugał nam światłami, pokazywał na coś (na koło?), generalnie takie proszenie o pomoc, na autostradzie. Olałem gościa, po paru kilometrach odpuścił, zwolnił i zniknął nam z pola widzenia. Po kilku godzinach i odpoczynku na stacji przy autostradzie zobaczyliśmy ten sam wóz na pasie przeciwległym, w identycznej sytuacji błagalno-naciągaczej.
Myślę, że problemów z autem nie miał żadnych, mógł ich tylko nam naprzyczyniać.

W Grecji pod jakimś sklepem było też wielu Romów bądź innych podobnej karnacji, którzy zachowywali się dla mnie w sposób nieprzewidywalny, snuli się po parkingu, dzieci szarpały za klamki sprawdzając czy któreś auto nie jest otwarte, a potem próbowały wyrwać zakupy jakiejś babie- całą wielką siatę. Ciekawiło ich auto, dlatego po zakupy wysłałem dziewczynę i zostałem w pogotowiu, przyznam, że z gazem na podorędziu. Taki gadżet warto mieć ze sobą i gdy trzeba- być czujnym. W dużych miastach proponuję zamykać drzwi od środka, bo w korku i innej podobnej sytuacji nie ma co kusić losu. Nie ma jednak co bunkrować się ze wszystkim, bo ludzie generalnie są dobrzy i życzliwi. Wiele dobrych gestów odebraliśmy od ludzi zarówno w Serbii jak i Macedonii. Jest biednie, ale godnie, ludzie są uśmiechnięci i raczej dobrzy. Czarna owca się zawsze może trafić, ale nie są to kraje trzeciego świata ani przepaść cywilizacyjna wobec nas.

Po powrocie sprawdziłem olej, płyn chłodniczy i stan klocków hamulcowych. Wszystko jest idealnie, auto absolutnie nie odniosło żadnych obrażeń ani nie zaczęło niedomagać. Najważniejsze to nie katować, unikać kolizji i doglądać regularnie. Z tą kolizją to nie do końca nam się udało, ale niestety przywalił w nas Serb jakimś nowym suvem gdy spaliśmy na parkingu przy autostradzie... obudziło nas dość konkretne uderzenie.. ale trafił w przednią rejestrację i czarny plastik, który wrócił na swoje miejsce.. Tablica pogięta odpadła, bo pękła ramka... Wyskoczyłem z auta i gość zobaczył, że nie ucieknie bezkarnie..Wrócił, podrapał się po głowie i dał 20 euro. Tablicę nogami wyprostowałem jako tako, ramkę przykręciłem wkrętem w innym miejscu i rozeszliśmy się w zgodzie. Nie muszę mówić, że gdyby trafił w lampę trochę by nam to plany pokrzyżowało...Dobrze jest więc mieć narajonego w Polsce kogoś, kto byłby w stanie wykonać szybką akcję pt. wysyłka jakiejś części. Najprościej by było jednak szukać gratów na miejscu. Tu istotna uwaga: na Węgrzech angielskiego ludzie ni w ząb, w Serbii i Macedonii bez problemu, w Grecji średnio, ale da się z trudem porozumieć. Reszta na migi.

Reasumując: bez tragedii. No i trzeba załapać styl jazdy południowy: już za granicą węgierską zapominamy o kierunkowskazach przy skrętach i zmianach pasa, i wyostrzamy zmysł wzroku na światła awaryjne- auto na awaryjnych= święta krowa. Zarówno w Serbii, Macedonii jak i Grecji. No i motocykliści bez kasków- od skuterów po ścigacze. Na tych trzeba uważać, bo choć nie rozbijają się za bardzo, to jeżdżą na czerwonym świetle i generalnie z fantazją. Każda taka stłuczka, nawet jeśli nie z naszej winy, to po części spieprzone wakacje. Ciasnota i brak wyobraźni lokalnych kierowców, na górskich krętych drogach czasami mnie przerażała... A klakson podczas wyprzedzania to nie zdenerwowanie, ale podziękowanie.

Takich smaczków jest bardzo dużo, ale przecież w podróżowaniu najciekawsze jest to, co inne, a nie takie samo jak w domu.

Mieliśmy Mapy wydrukowane, żeby mieć szybki i analogowy podgląd na całość trasy. Oczywiście nie trzymaliśmy się kurczowo tego planu, zwłaszcza w Grecji trasa była o wiele bardziej rozbudowana i zawiła, zaznaczalismy jedynie logiczną kolejność miejsc jakie na pewno chcieliśmy zobaczyć. Nie uniknęliśmy mimo to parę razy powrotów, zmiany planów wynikały głównie z niezawsze stabilnej pogody. Po co siedzieć nad morzem, skoro dwa dni będzie pochmurno i wietrznie? Mapy drukowane są bardzo przydatne bo pomagają zdroworozsądkowo nanosic poprawki na pierwotny plan. W animowanym gps'ie wbrew pozorom nie wszystko widać jak na dłoni, taka pomoc jest bardzo przydatna. Aha- gps; mielismy płatnego Sygic'a, w którym w połowie wyjazdu 'wygasły funkcje premium', co nie spowodowało żadnych zmian w funkcjonowaniu całości. Sprawdził się znakomicie, chociaż czasami podpowiada brednie (nie uwzględnia jednokierunkowych!) oraz nie widzi niektórych najnowszych odcinków dróg (mimo, że jest świeżutki, aktualizowany tuż przed wyjazdem). Dodatkowo np. Macedonia nie ma mapy, są jedynie autostrady, reszta to czysta karta. Ponieważ w Macedonii zjeżdżalismy z głównych dróg i sporo jeździlismy całkowitymi opłotkami i drogami niemal polnymi- trzeba było ufać intuicji i podpierać się choć minimalnie wersją papierową. Znaki sporadycznie, stare i zniszczone.

Trzeba jeszcze wziąć poprawkę na coś, czego gps nie pokazuje zbyt wyraźnie- na różnice wysokości. Trasa "najkrótsza' wiodła czasem takimi serpentynami na przełaj przez góry, że 40kilometrowy odcinek pokonywaliśmy pół dnia, i tu nie przesadzam, głównie na jedynce. Wąsko, stromo, 37st.C, i totalne odludzie.. Idealne warunki by wykończyć auto i wpakować się w niezły pasztet. Trzeba było jechać mega ostrożnie i takie 'skróty' jak komuś zależy na czasie- są niezłą pułapką. Generalnie- jeśli na trasie są 'łazany', jakiś wykres z elektrokardiogramu - warto to przemyśleć. W Alpach takie drogi wyszukiwaliśmy z premedytacją, tutaj to one wyszukały nas, i to kilkukrotnie :)


Lato 2017

Tradycyjnie już- temat nie umarł, trochę się w międzyczasie nowych rzeczy wydarzyło.
Ponieważ przeczuwaliśmy, że tegoroczna wakacyjna trasa będzie dla auta nieco bardziej wymagająca, rozbebeszyłem trochę Balerona i wyspawałem wszystkie słabe punkty przedniego zawieszenia tak, aby mieć pewność, że mi się auto w trasie na dziurach nie rozlezie.

W międzyczasie też pojawiła się nowa pompa wody Dolz, rolka napinająca pasek osprzętu, wymienione zostały wszystkie płyny eksploatacyjne, wieszaki wydechu i jedna końcówka drążka.
Na auto trafiły też lampy, które podczas nocnych tras, nie tylko asfaltami, ale także górskimi kamienistymi, tragicznie dziurawymi drogami, zrobiły bardzo dobrą robotę i być może uchroniły nas przed rozszarpaniem przez niedźwiedzie i Dzikich Ludzi.

Odwiedziliśmy Rumunię i Mołdawię. Miesiąc w trasie, lekko ponad 4500 kilometrów. Chociaż dystans nie wydaje się wielki, uważam, że był to najtrudniejszy do tej pory wyjazd. Nędzna jakość dróg oraz potworne upały dawały się we znaki nie tylko nam, ale i autu, które nabawiło się kilku defektów. Dość jednak powiedzieć, że Mercedes nawet jak grymasi - to jedzie- więc wróciliśmy do domu cało i zdrowo, nie rezygnując z ani jednego punktu zaplanowanej wcześnie trasy.
Odwiedziliśmy wiele przedziwnych miejsc, przyglądaliśmy się ludziom, domostwom i roślinom. Rozlewiska Delty Dunaju, XII wieczne katakumby, pomniki Lenina, piękne Karpaty i upiorne brutalistyczne gmachy oraz blokowiska Kiszyniowa czy Bukaresztu.. A to w sumie ułamek tego, co udało nam się zobaczyć dzięki zmęczonemu życiem autu, które po raz kolejny sprawdziło się znakomicie
Co nowe i nietypowe dla naszych wojaży, tym razem trasę pokonaliśmy na dwa samochody, z przyjaciółmi, którzy- a jakże - podróżowali S124.
Ponieważ jednak jest to wątek o Baleronie, tematu tego nie rozwijam szerzej.


Do Rumunii dotarliśmy przez Słowację i Węgry, z północy. Na początku wyprawy zatem odwiedziliśmy Sapantę ( Wesoły Cmentarz ) oraz sąsiedni, malowniczy region Marmarosz z historyczną zabudową, w tym drewniane cerkwie Maramureszu.

Mieliśmy także umiarkowaną przyjemność przecinać nocą, w deszczu pasmo gór Maramurskich, i choć z perspektywy wspomina się to jako super przygodę, górskie drogi, szutry, kamienie, dziurawy asfalt i posępne osady cygańskie w dolinie rzeki jakoś nas nie napawały optymistycznie. Stan drogi wymuszał maksymalną koncentrację, bo tamtejsze dziury nijak się mają do naszych drobnych niedoskonałości aksamitnej nawierzchni dróg powiatowych Polski B.







Szukając spokojnego miejsca na nocleg trafiamy do nieczynnego kompleksu wojskowego nad jeziorem, na skraju lasu. Budynki dawno się zawaliły, a betonowa grobla służąca onegdaj za wjazd osunęła się częściowo do wody, ale pomysłowi nowi gospodarze zrobili objad podmokłym lasem, a na półwyspie postawili wiaty kryte strzechą, więc za 16 złotych mieliśmy do dyspozycji wspaniałe jezioro, prąd, święty spokój a nawet stopy stalina.
Stąd, przez największy w Europie (a może i nie tylko?) kompleks winnic w miejscowości Cricova udaliśmy się do stolicy Mołdawii- Kiszyniowa.

Miasto - horror, i choć nie wyobrażam sobie aby tam mieszkać, spodobało mi się szalenie. Rzeźby i architektura przenoszą nas w czasy panowania Wielkiej Rosji, socrealistyczna i brutalistyczna zabudowa posiada imperialistyczny rozmach, o którym można czytać, ale który należy zobaczyć. Miasto robi olbrzymie wrażenie, choć zależy też na co się nastawiamy. Aha - była beczka, w kombi. Manual, czarna szmata, lampy kwadraty, bieda minus. Ale była.


Kiszyniów pożegnaliśmy późnym wieczorem, a żeby bezpiecznie spędzić noc- konieczne było wyjechanie z miasta. Tej nocy zrobiliśmy ponad sto kilometrów, co dało nam też pewien pogląd na to, co dzieje się po zmroku na mołdawskich drogach. Minęlismy kilka soczystych wypadków, kompletnie nie oznakowanych, nie zabezpieczonych, tak jakby poszkodowani sami prosili o więcej. Najwidoczniej w Mołdawii kamizelki odblaskowe, światła awaryjne i trójkąty ostrzegawcze są bardzo passe. A przepraszam, był jeden trójkąt. Rozjechany w drobny mak. Ale podobnie jak beczka - był.


Ostatecznie nocujemy na rozstaju polnych dróg, a od świtu mijają nas busy z pracownikami jadącymi w pole do pracy. Przyglądamy się sobie z porównywalną ciekawością.

Przekraczamy Dunaj promem, bo w okolicy nie ma mostu. Załadunek odbywa się sprawnie, bo wszyscy przyzwyczajeni.
Kierujemy się w kierunku Delty Dunaju, do miejscowości Murighiol, skąd najlepiej jest wyruszyć na eksplorację odnóg, starorzeczy, rozlewisk i jezior. Okolica przepiękna i nawet ciut egzotyczna.
Na miejscu, korzystając z dobrodziejstw campingu i wychodząc naprzeciw palącej potrzebie- robimy pranie, które wysycha jeszcze w pralce :)



Tym, których interesuje przyroda a nie tylko śrubki, Deltę Dunaju można polecić z całą odpowiedzialnością. Takiej ilości rozmaitego ptactwa w jednym miejscu nie zobaczy się nawet nad Biebrzą (zaliczona)
a przestrzenie, różnorodność roślin i unikatowość samego miejsca robią wrażenie. Oj tam, zarośnięte szuwarami jeziora- można by powiedzieć. Owszem. Ale piękne, dzikie i relatywnie bez człowieka. Naprawdę warto.
Chociaż na zdjęciach tego nie widać (bo to jednak nie forum ornitologiczne, były różne czaple, perkozy, ibisy, flamingi i pelikany. O mewach, łabędziach i innych kaczkach nie wspominając, bo sami wiecie )
Tego dnia udało nam się przekroczyć granicę z Mołdawią, więc po odjechaniu kilkudziesięciu kilometrów od granicy, zatankowani pod korek mołdawskim winem, ropą, gazem i benzyną usnęliśmy w bezpiecznym, śliwkowym sadzie.
Północna Mołdawia okazała się piękna, dzika, nieskażona reklamami i wszechobecnym syfem, który w Naszym Pięknym Kraju tak mocno wgryzł się w pejzaż, że przestaliśmy go zauważać, a nawet uznaliśmy go za normę.
Być może, a raczej na pewno wynika to z biedy, która pozwala jeszcze żyć starym płotom, małej, egzotycznej zabudowie drewnianej, zdobionym studiom, których pełno w każdej wsi i iście radzieckim domom kultury w rozmaitym stadium dekompozycji.
Brak dróg ma taką zaletę, że na oglądanie wszystkiego jest więcej czasu, jedzie się wolniej, więc można wpuścić oko na podwórka, w boczne uliczki...





Różnej jakości traktami (także zupełnie przyzwoitymi ) docieramy do Orcheja Starego, ciekawie położonej na skale otoczonej rzeką Reut cerkwi i XII wiecznych katakumb, do których złazi się niezły kawałek pod ziemię.
W topiącym gałki oczne upale odwiedzenie naturalnie klimatyzowanych i solidnie omodlonych skał, mnisich cel i wyrytej sumiennie w nie-takiej-znowu-miękkiej-skale świątyni jest fajnym przeżyciem.
Z Delty wybraliśmy się do Constancy, zahaczając o Histrię, stanowisko archeologiczne- miasto założone i porzucone przez Cesarstwo Rzymskie. Opony zapadały się w asfalcie a buty się dymiły, ale my się nie poddaliśmy.
Krajobrazy dookoła miejscami rodem z madmaxa.

Pod wieczór udaje nam się dotrzeć do Constancy, którą można podsumować krótko: Europejska Kuba.
Miasto jest tak surrealistyczne, piękne i straszne zarazem, że chodzi się po nim jak po upiornym śnie ekscentrycznego architeksta.
Secesja wymieszana z brutalizmem, futuryzm lat 90. pomieszany z postmodernizmem, a to wszystko podupadłe lub porzucone, bez alternatywy a może i przysłości. Jest morze, upał i koty.


Docieramy wybrzeżem w okolice bułgarskiej granicy, pływamy, nurkujemy, jemy arbuza. Nocne piwo na plaży, a rano ruszamy w stronę Bukaresztu.
Upał (?) daje się we znaki autu, pedał sprzegła niechętnie zaczyna wychodzić z podłogi.
Nocujemy tuż przed rogatkami miasta, w dzikiej enklawie, jakby czekającej na naszą wizytę.



Bukareszt jest przerażającym i w sposób na pewno nie zamierzony pięknym miastem- pomnikiem Nicolae Ceaușescu.
Nieludzki upał nie przeszkadza nam w całodziennej eksploracji ulic i zaułkół. Jeden dzień to stanowczo za mało.
Po solidnej dawce betonu i megalomańskich wizji oraz kilkugodzinnej podróży niezbędny jest kontakt z naturą. Tu też podziwiać można śmiałe wizje, tylko stworzone bez szkody dla całego narodu.
Tych kilka zdjęć, po raz kolejny, nie oddaje we właściwym stopniu różnorodności miasta i tego, jak bardzo jest dziwne i unikatowe.



Nocna jazda tego dnia kończy się egzotycznie, problemy z nawigacją i czeski błąd powodują, że przedzieramy się masakrycznie złą drogą przez góry, ostatecznie nie trafiamy na jedyny w okolicy,
bezpieczny camping i śpimy przy drodze, bo wjazd prowadzi przez rzekę, która tej nocy jest wyjątkowo rwąca i  głęboka.


Komercyjny Bran (nibyzamek Drakuli) nie zachwyca nas, za to camping daje odpocząć od samochodu i podładować telefony, aparat i chęci do dalszej jazdy.
Kolejne miasta (Brasov, Timisoara, Sigisora, Sybin) stanowią miłą odskocznię od komunistycznych molochów, odwiedzamy miasto i dom rodzinny Vlada Palownika i kilka innych, urokliwych miejsc.
Mimo lekko niedomagającego auta realizujemy nasz plan bez żadnej taryfy ulgowej. Kilka miast, noclegów i podchodzimy do Transy Transfogarskiej.




Następnego dnia zdobywamy prawdziwy zamek Vlada Palownika i podbudowani sukcesem kierujemy się w kierunku Transalpiny.
Ponieważ w górach zastaje nas noc, nocujemy na dziko na połoninach, w pięknych okolicznościach przyrody.
Kupujemy okolicznościowe naklejki na szybę i kierujemy się do zamku Hunedoarze.


Stąd powoli, niespieszno, dojeżdżamy nocą do Węgier nieopodal serbskiej granicy, i już bez udziwnień, wracamy przez Budapeszt do Polski.

Rumunia i Mołdawia zaskakują nas bardzo pozytywnie, i mimo kilku drobnych nieprzyjemności myślę, że to kraje warte głębszej i dłuższej eksploracji. W przeciwieństwie do krajów zachodnich nie są drogie, co także sprawia, że wydają nam się przystępniejsze. Najprzyjemniej jest oglądać rzeczy inne, a tych tutaj nie brak. Może także fakt, że oba kraje wyglądają jak Polska sprzed kilku dekad sprawiają, że wszystko wydaje się interesujące? Miejscami piękna przyroda, egzotyczne miasta, inne jedzenie i porównywalne z polskimi ceny myśę, że mogą przekonać, aby wybrać się tutaj własnym samochodem. Jest bezpiecznie. A wyjazdu w te strony z pewnością nie żałujemy.

Dodam, że takie wyprawy wcale nie są kosztowne. Zaznaczam, że śpimy w aucie, a to przecież zakwaterowanie jest zawsze niemałą pozycją w wakacyjnym budżecie. Głównym kosztem jest więc paliwo, a to przy aucie zasilanym przeważnie gazem także znacznie ogranicza wydatki. Wydajemy poza tym na jedzenie, kawkę i bilety wstępów. Z rzadka korzystamy z campingów. Jest więc relatywnie tanio. A z czasem... z czasem to jest tak, że jedni rzucają wszystko i jadą w Bieszczady, a drudzy po prostu przed siebie. Świat jakoś się bez nas, o dziwo, doskonale obchodzi. Najgorzej taką rozłąkę znoszą nasze koty - szybko i ostentacyjnie dziczeją. I trawa rośnie bujna. Trudno potem z nią dojść ładu.

O psach w Rumunii sporo naczytałem się przed wyjazdem. Że w górach, że pasterskie, że watahy cale, że gest sięgania po kamienia i ogólnie krew, łzy i rozszarpana tchawica ; słowem bardzo nieprzyjemnie. Podobnie z niedźwiedziami. W praktyce nie widzieliśmy ani jednych, ani drugich.
Nie ma tu oczywiście reguły, i może po prostu to my mieliśmy szczęście nie mając styczności z dziką zwierzyną rumuńskich ostępów.
Psy owszem, były. W zasadzie wszędzie, na każdym parkingu, poboczu, na każdej stacji, zatoczce. Wszędzie, gdzie dało się zatrzymać choćby na chwilę. Plus był taki, że występowały pojedynczo, były łagodne i raczej uprzejmie sępiące, niźli dziko- zaczepne.
Raz były to małe sfilcowane pokurcze, raz wielkie, wychudłe, zapomniane wyżły. Żaden nie był agresywny.

Było tego sporo, nie dało się na to nie zwrócić uwagi. W Bukareszcie kontrastów jest od groma. Generalnie rzuca się w oczy brak klasy średniej, nie tylko w dziedzinie motoryzacji.
W sumie takie W124 mocno zawyża średni wiek aut na drodze, nie tylko w stolicy. Widać, że czasem budzi ciekawość, bo tych samochodów po prostu na drogach (już?) nie ma.
Dzikie kraje są szalenie ciekawe, już od momentu jak się do nich wjedzie. Od kuchni, przez zwyczaje, atrakcje turystyczne aż po najmniejsze zapyziałe podwórko.
Dziwi mnie popularność wycieczek all inclusive; przez szybę lizak smakuje jakby inaczej